poniedziałek, 28 maja 2012

[xxx] Last Man Standing

'I want to die as myself. 
Does that make any sense?'

Świat skończył się raptem trzy miesiące temu.
Oglądając wszystkie te interesujące przepowiednie końca jutra, miałam wrażenie, że po wielkim wybuchy nastąpi spokój. Tymczasem po kataklizmie było jeszcze gorzej niż w jego trakcie. Ziemia się zatrzęsła, obumarłe wulkany splunęły magmą na pobliskie miasteczka. Zwęglone zwłoki spiętrzyły się w okolicach mojej ulubionej polany. Wiesz? To śmieszne gapić się na śmierć bliskich i widzieć zaraz później jak wstają i pełzną ku tobie, sycząc coś niezrozumiałego. To chore, gdy musisz wbić im tasak w głowę, by ocalić samego siebie. Pamiętam jeszcze jak z grubą Sue śmiałyśmy się do rozpuku oceniając zdolności charakteryzatorów z LA. Gromadami o świcie wyłoniły się żywe trupy zawodząc 'mózg'.
Nie, moje potwory nie potrafiły mówić. Dzieliły się jednak na kilka kategorii. Były te minimalnie szkodliwe, które pociągając za sobą kończyny, przesuwały się zaledwie o milimetry, gdy ty uciekałeś kilka kilometrów dalej. Były te silniejsze, które nie różniłyby się niczym szczególnym od ciebie samego, gdyby nie płaty gnijącego, odpadającego mięcha. I były osobniki tak koszmarnie zmutowane, że tylko wielki cud mógł Cię uratować przed dołączeniem do ich gromady. Na szarym końcu tego groteskowego szeregu czaili się ci uśpieni. Dlaczego traktowałam ich, jako najgorsze zło z całej kopalni koszmarów? Będąc przekonanym, że ktoś wcześniej wykończył Twojego potencjalnego wroga, przestajesz być czujnym. Zbliżasz się, by odebrać broń, zapasy, odzież, środki pierwszej pomocy i nagle TRACH. Skurwysyństwo wbija żółte kły w Twoją dłoń.
Tak straciłam siostrę. W zasadzie powinnam była odejść pierwsza. Arizona biegała tak szybko jak Jordan, wspinała się bezbłędnie po drzewach, potrafiła wzniecić ogień suchą gałązką i znaleźć jedzenie tam, gdzie w praktyce nikt by go nie odnalazł. Tylko, że w miejskiej dżungli na nic to się nie zdawało. Ropień na wewnętrznej stronie jej dłoni sączył się śmierdzącym płynem przez trzy kolejne dni. Oszalała. Krzyczała tak głośno i tak żałośnie, że bezpieczne schronienie straciło swoje pierwotne atrybuty. Uderzała głową o metalowe zdobienie kominka. Nie mogłam jej dobić, nie potrafiłam i nie chciałam. Gdy już nie było ratunku zabrałam plecak pełen leków, kilka dodatkowych magazynków do broni ojca, wsunęłam marznące ciało w ciepłą bluzę, zabezpieczyłam wejście do mieszkania i uciekłam. Zostawiłam ją tam w klatce z kilkoma rozkładającymi się trupami. Nie jestem z tego dumna i nigdy nie będę, jeśli uda mi się to przeżyć.
Minął ostatni termin skanowania. Przypuszczam, że epidemia rozeszła się tak szybko, że nie ma kogo już zaszczepić. Wszyscy jesteśmy monitorowani. Dostajemy swoje indywidualne kody niczym w obozie koncentracyjnym, leczą nas tylko gdy jesteśmy w bazie, dokarmiają gdy nie mamy na tyle siły, by przetrwać w pojedynkę. Ile minęło od poprzedniego zrzutu świeżych środków? Patrzę, więc na wschód wypatrując kołującego helikoptera. Nic się nie dzieje. Względna cisza panuje wokół, choć w moim umyśle toczy się wojna. A gdyby tak strzelić sobie w łeb i niczego już nie czuć? Pies sąsiada układa się u moich stóp żebrząc o jedzenie. Niewiele mam. Zaledwie kilka konserw wyniesionych z piwnicy. Kilka sucharów. Odchylam wieczko pozwalając mu wsadzić pysk w mój obiad. Czosnkowe krakersy nie są tak tragiczne jakby mogłoby się wydawać. Na horyzoncie czerwona łuna rozprzestrzenia się ciasnym pierścieniem. Trudno mi ocenić czas. Oczy zlepiają się same żądając odpoczynku. Nie śpię od dosyć dawna. Nie potrafię. Boję się, że śmierć przebudzi mnie w środku nocy śliniąc się na mnie żółcią i toksyną. Głaszczę kundla po grzbiecie zawiązując mu na szyi zapętlony z kilku kabli sznur. Nie jest bezpiecznie w tej części dzielnicy. Nigdy nie było.
- Czekasz na rydwan księżniczko? - zajadła zaczepka zwraca moją uwagę, nie mam jednak problemu z rozpoznaniem tego typowego zachrypniętego głosu.
- Na Ciebie pajacu - rzucam w odpowiedzi podnosząc się z trudem z krawężnika. Cameron chwyta mnie za ramię i podrywa do pionu z taką łatwością jakby wybity bark wcale mu nie doskwierał.
- Zabiłem okna deskami, nikt jej nie skrzywdzi. - Gdyby tylko już nie była dostatecznie bardzo skrzywdzoną.
- Dziękuje. - Kiwam gwałtownie głową mając nadzieję, że narzeczony mojej siostry nie jest wstanie dostrzec pojedynczej kropli łzy, która wyrwała się spod firanki rzęs.
Świat skończył się trzy miesiące temu, a ja wciąż żyje - tylko czy to życie jest warte swojej nazwy? Coraz bardziej w to wątpię.

1 komentarz:

  1. Jejku to jest takie... inne. Nie, naprawdę zabrakło mi słów. Tak jak mi pisałaś, o wiele lżejsze od swim, ale dalej widać w tym wszystkim Ciebie. Young, która pisze tak, że każdy kto to przeczyta ma ochotę schować się w ciemny kąt i nie pisać już nigdy więcej ani słowa. Young, która tak genialnie potrafi opisywać emocje, zagłębiać się w psychikę ludzi... Po prostu jesteś moim pisarskim guru i nie wyobrażam sobie nikogo lepszego od Ciebie. Co do samej historii to na razie nie za wiele mogę powiedzieć, bo mało co wiem. Zapowiada się coś naprawdę interesującego, nietuzinkowego, wciągającego. Chcę poznać tą fabułę, tych bohaterów, te miejsca. Twoje dzieła mają w sobie coś takiego, że człowiekowi zawsze jest mało. Dlatego z niecierpliwością czekam na kolejny post, który mam nadzieje trochę mi rozjaśni i wskaże w jakim kierunku moje chore pomysły na ciąg dalszy powinny podążać...

    OdpowiedzUsuń