czwartek, 31 maja 2012

[xx1] Bambi Must Die...

'The idea is to die young...
...as late as possible.'


Lubię czuć mokrą ziemię pod policzkiem, głupie uczucie przypominające groteskowe bezpieczeństwo. Gdy byłam młodsza, a świat jawił się krainą z bajki, leżałam godzinami na trawniku miejskiego boiska. Gapiłam się tak niedorzecznie w niebo obserwując chmury. Pierzaste, kłębiaste, rozlane po nieboskłonie niczym wylane na atłasową poduszkę mleko. Porównywałam je do zwierzątek, do przedmiotów. Udawałam, że wcale mnie to nie zachwyca, a gdy przychodziło zmęczenie wracałam okrężną drogą do domu kupując w małej zapomnianej kwiaciarni bukiet gigantycznych stokrotek.
Dzisiaj ten kawałek gleby, który czuje pod twarzą, ten śmierdzący mułem torf - jest jedynym, co przypomina mi o tamtym świecie. Chyba powoli, dzień po dniu przyzwyczajam się do myśli, że utraconych terytoriów nigdy już nie odzyskamy. Nie chcę się rozklejać, nie chcę zawodzić i rozczulać się nad tym, czy gdzieś istnieje jeszcze nieskażone miejsce. Aktualnie jestem w Seattle. W centralnym parku. Padłam tutaj wycieńczona ucieczką, a powinnam ruszyć dalej w trasę. Wprost do opuszczonych baraków. Ktoś jeszcze na mnie czeka i nawet, jeśli się nie lubimy, to jesteśmy na siebie skazani. Ostatni ludzie powinni trzymać się razem, czyż nie?
Wpycham, więc do ust wysuszonego zbożowego batonika, którego jakimś cudem wygrzebałam z roztrzaskanego kiosku przy wschodniej alei. Wiem, powinnam była zajrzeć do supermarketu. Mogłabym to zrobić, tylko, że... cholera niezbyt bezpiecznie czuje się w pojedynkę, nawet jeśli zza paska wystaje mi rewolwer ojca, a w bucie tkwi zabezpieczony nóż myśliwski. Jak można nauczyć się przetrwania w ciągu kilku tygodni? Żaden ze mnie Bear Grylls. Karate na dłuższą metę jest wycieńczające, choć niezmiernie dziękuje ojcu, że zapisał mnie na te dodatkowe lekcje.
Co stało się z moimi rodzicami? Nie mam pojęcia. Gdy wybuchła epidemia nie było ich w mieście. Utknęli gdzieś na krajówce starając się dojechać do pierwszej cywilizowanej osady. Wieże telefoniczne przerwały przekaz. Telefony ucichły. Nie powiem, martwię się o nich, ale chyba jeszcze bardziej martwię się o siebie samą. Mama ma tatę, komandosa na zasłużonym odpoczynku, gdy trzeba będzie w jej obronie przerobi trupa na stary magnetowid, a ja? Co ja mogę? Nigdy nie przykładałam się zbytnio do tych jego cotygodniowych wywodów o apokaliptycznym przetrwaniu. Świat miał egzystować następne tysiąclecia. Miałam uganiać się ze chłopakami, a nie walczyć z grupką dresów o ostatniego podgniłego kurczaka z działu mięsnego.
- Co dzisiaj jemy? - Żadnego witaj, dzień dobry, czy pocałuj mnie w moją seksowną dupę. Nie przeszkadza mi to. Przestaliśmy wymieniać grzeczności zaraz po odejściu Ari. To chyba taka bariera ochronna. Mnie to niszczy, a jego spopiela.
- Dobrze wysmażone steki z krewetkami. - Rzucam mu paczkę ryżu, którą chwyta w locie.
- Mmmm idealne, właśnie tego dzisiaj potrzebowałem. A co dla ciebie? - Uśmiecha się, choć przecież wiem, że nie mamy powodów do radości. Chyba na siłę staramy się zachować resztki normalności.
- Dzisiaj zdrowo. Warzywa duszone na parze i mała porcja ryby. - Rozrywam plastikowy woreczek pełen ciemnej kaszy i wrzucam jego zawartość do przypalonego rondelka wypełnionego resztkami wody. Cuchnie niemiłosiernie. Przywiera do dna i trudno go przełknąć, ale muszę mieć siłę. Nie mogę teraz wybrzydzać.
- Odstąpisz mi kilka marchewek? - Wysuwam w jego kierunku dłoń z nałożonym na karton wielkim kopcem zlepionej masy. Właściwie to nie jestem aż tak głodna. Ares zawodzi w kącie starając się rozprawić z kilkoma pchłami, których nie udało nam się wykończyć poranną kąpielą w fontannie. Przyzywam go do siebie ruchem ręki, bo choć jedzenia jest mało, to przecież nie mogę pozwolić, by zdechł z głodu.
- Na zdrowie Cam. - Podziwiam jego idealnie współgrającą z otoczeniem maskę obojętności. Chyba chciałabym taka być. Chyba na pewno.
- Kiedyś będziesz musiała go zostawić, nie wykarmimy siebie i jego. - Wiem przecież o tym. Staram się jedynie podtuczyć go na tyle, by przetrwał już bez nas, gdy porzucimy go w najbardziej bezpiecznym miejscu, jakie znajdziemy. Nie przywiązuje się do niego. W tych czasach wszystko tak nagle odchodzi.
- Zdaje sobie z tego sprawę. - Czy potrzebujemy rozwijać to bardziej? Nie sądzę i Cameron chyba ma podobne zdanie na ten temat, bo opiera się jedynie o ścianę poprawiając broń na ramieniu. Grzebie drewnianą łyżką w grudkach czegoś, co ma zniwelować ból żołądka.
- Cam? - Szepcze cichutko, bo kilku nieumarłych przetacza się przez piętro zapadłego domostwa - Nie wyjdziemy z tego cało, prawda? - Wolałabym żeby mnie nie oszukiwał, ale on ciągle powtarza, że znajdzie jakiś sposób by nas ocalić, jakby faktycznie w to wierzył.
- Bambi! - Dawno mnie tak nie nazywał. W jakimś minimalnym stopniu brakowało mi tego. Rumienie się, więc zawstydzona przemierzając na kolanach te kilka metrów, które nas dzieli.
- Cam! - Syczę z podobną nutką złości w głosie. Jak długo człowiek może żyć złudzeniami. To nie w moim stylu. Obiecałam sobie prawdę nawet gdyby miała ona mnie wyniszczyć wewnętrznie.
- Chodź tutaj. - Przeciąga do siebie ten kawałek styropianu, na którym właśnie się znalazłam. Jest silny, dużo silniejszy niż ja, ma szanse dotrwać do końca, ja w tym wszystkim jedynie go spowalniam. Napawam się resztkami spokoju, bo wiem, że nocą wypełznie na ulice całe zło miasta. Układam swobodnie głowę na jego udzie, a on głaszcze moje brudne od kurzu i piasku włosy.
- Poradzimy sobie z tym mała. Nie jest przecież tak tragicznie, wciąż mamy jakieś szanse. - Owszem mamy je, ale jedna tysięczna procenta nie jest pocieszającą perspektywą. Wsuwam dłonie w rękawy bluzy, bo zimno wstrząsa moim ciałem. Spadki temperatur są najgorsze, masz wrażenie, że umrzesz, że nic Cię nie ocali. Drgam, co jakiś czas starając się powstrzymać największe konwulsje. Ile bym oddała za ciepłą kołdrę i wygodne łóżko?
- Nie umiesz kłamać Cameron, nigdy tego nie potrafiłeś. - Przymykam oczy wiedząc, że w ciemności powiek będę mogła wytworzyć obrazy, które mi się spodobają. Które na kilka niepozornie marnych chwil wprowadzą mnie w błogostan. Nie poruszam się, gdy czuje, że ciało narzeczonego mojej siostry układa się przy moim boku. Nie wydaje z siebie żadnego dźwięku, gdy przywiera do mnie tak blisko, że niemal odczuwam przez materiał szerokiej bluzki jego umięśniony tors. W kryzysie nie myśli się o takich rzeczach jak bliskość przekraczająca strefę prywatnej przestrzeni. Jest ciepły, a ja potrzebuje się rozgrzać.
- Zaśniesz? - Mruczę coś niezrozumiałego pod nosem, bo świat z minuty na minutę oddala się coraz bardziej. Wsuwam okaleczoną łydkę w przestrzeń między jego udami. O niebo lepiej. Przyjemne mrowienie przechodzi od stóp po całą szyję. Nie czuje się spokojna, ale jestem wstanie się odprężyć i wypocząć. - Popilnuje nas. - Przydałby nam się ktoś jeszcze, ktoś dzięki komu Poe zdjąłby z siebie, to całe wariackie przyrzeczenie utrzymania wszystkiego we względnym porządku. Kiwam nieprzytomnie głową w akcie poddania się jego woli. A może tylko wydaje mi się, że to robię? Sny wydają się wybawieniem.

Budzi mnie niepokój. Z piersi wyrywa się szaleńczy wrzask łączący się z jeszcze pamiętaną twarzą Ari. Oczy wyszły jej na wierzch, a śliczna niegdyś buźka nabrała koszmarnego żółto zielonkawego odcienia. Owszem, teraz to nie jest już moja siostra, ale wciąż targają mną silne emocje. Nie mogę uwierzyć, że umarła pomimo tego, że wciąż chodzi o własnych siłach i karmi się kierowana pierwotnym głodem. Leże w całkowitej ciemności nie chcąc zakłócić snu innych i dopiero wtedy do mnie dociera, że nie czuje nikogo obok. Odwracam się gwałtownie macając na oślep kawałek sztywnego posłania. Ciemna skórzana kurtka kompana spada z moich ramion. Z płuc wyrywa mi się przerażony świst. I setka pytań pęczniejących w umyśle. Co się stało? Jak dawno temu? Dlaczego niczego nie usłyszałam? Czy mogę jeszcze go odszukać? Jestem dobrej myśli. Nie widzę krwi, nie widzę śluzu, a właz od zapadni uchylony jest od zewnętrznej strony. Oddycham z ulgą. Cameron musiał zwyczajnie wyjść. To tylko ta szydercza podświadomość płata mi figle. Upycham w butach stronice magazynu z zeszłego miesiąca. Wciskam stopy do środka i sznuruje cholewki na wysokości kostki. Boli. Rana ropieje, ale nie wdało się w nią zakażenie. Musimy poszukać antybiotyków. Bandaże też powoli zaczynają się kończyć. Zaciskam zęby, by nie wydać z siebie kolejnego krzyku, gdy wstaje do pionu.
O dziwo Ares też zniknął z piwnicy. To dobrze, tam na górze może się bardziej przydać niż czuwając przy moim boku. W zasadzie dochodzi do mnie ta parszywa myśl, że nie boję się śmierci, jeśli ma ona pomóc komuś, kto zrobił dla mnie więcej niż wymagały tego przejawy dobrego wychowania. Spadłam mu na głowę niczym ta cegła i nabiłam wielkiego guza, a on zamiast wyrzucić mnie za płot, schował mnie do plecaka i ciągnął za sobą niczym największy skarb. Moja matka nazwałaby to pewnie spłaceniem długu. Wyrzuty sumienia spowodowane utratą Arizony każą mu zaopiekować się czymś, co było dla niej cenne. Wzdycham smutno czując w kościach, że nie przyniesie nam to nic dobrego. Nie mam nikogo. Mogłabym odejść. Nie potrafię się jednak zdecydować. To on musiałby mnie wyrzucić, a przecież wiem, że tego nie zrobi. Wysuwam się wolno z przejścia dzielącego wejście i wolną przestrzeń magazynów szklarni. Nikt mi nie zarzuci, że nie potrafię zachowywać się cicho, gdy wymaga tego sytuacja. Prawa noga do przodu, obserwacja terenu, dostawienie lewej. Znów prawa do przodu... Nic się nie dzieje. Przestrzeń wygląda tak jakby ktoś rzucił na nią magiczny czar uśpienia. Nawet szczury wyniosły się głęboko pod powierzchnię. Tylko one dawały nam wskazówki, kiedy należało zmienić noclegownie. Dziś skazani jesteśmy na własne instynkty. Odbezpieczam magazynek, tak na wszelki wypadek, gdyby jednak broń była mi potrzebna. Wiem, że zaraz za dźwiękiem wystrzału zlecą się następne drapieżniki, ale trudno byłoby mi obronić się nożem zważywszy na to, że ledwie stoję na opuchniętej stopie. Pogwizduje cichutko łudząc się, że chude psisko dosłyszy moje nawoływanie. Zapewne już się wyniosło ratując własną skórę. Chwileczkę. Przystaje w połowie kroku, bo do mojego umysłu dociera ta świdrująca myśl. Zostałam sama. SAMA. Czyż nie tego właśnie po nim oczekiwałam? Obrony własnej osoby zamiast ciągłego zainteresowania moim marnym żywotem? Bez pożegnania, bez poklasku. Boże. Sądziłam, że przyniesie mi to ulgę, a okazało się, że ból w piersi rozsadził mi wnętrzności wylewając żółć w przestrzeń organizmu. Stoję jak ta idiotka wiedząc, że nic mi już nie pomoże i liczę resztką nadziei na to, że bestia rozerwie mnie dostatecznie szybko bym nie umarła z bólu. Karton z detergentami spada z piętra w chwili, gdy na gzymsie budowli dostrzegam półcień mojego wrednego psa. Przynajmniej on okazał się lojalny. Wracam podświadomie do pierwszej myśli, bo nie chce osądzać Camerona, będąc na jego miejscu zrobiłabym dokładnie to samo. Powinnam go rozgrzeszyć. Widzę w tym słuszność.
- Bambi?!? - Podążam ciałem za dźwiękiem w tym samym momencie, w którym pistolet wypala bez ostrzeżenia. Przysięgam przed sobą, że to nie ja nacisnęłam ten cholerny spust, choć widzę na nim własny zesztywniały palec. Obraz z ciemności wyłania się przed moimi oczyma i widzę wyraźnie jak znajoma sylwetka opada na glebę.
- Cameron!!! - Wyrywa się z mojej piersi, a źrenice zachodzą łzami. - Cameron!! - Powtarzam to raz jeszcze w biegu, który doprowadza mnie do wymiotów. Zabiłam go, zabiłam. Ta myśl wypełnia mnie całą. Sekundę temu wierzyłam w to, że zostawił mnie tutaj bez żadnego uprzedzenia, a teraz sama pozbawiłam się opieki. Jak wielkim muszę być pechowcem? Potrząsam nim gwałtownie szarpiąc za rękawy zabłoconej koszulki - Cameron!! - Powtarzam jego imię tak rozpaczliwie, że niemal nie mam już siły kwilić. Pieprzony kundel, który osłabił moją czujność przysiada się bezwstydnie tak jakby bawiła go cała sytuacja.
- Mogłaś po prostu powiedzieć, że nie lubisz czekoladowych, nie musiałaś do mnie od razu strzelać - Co? Nie docierają do mnie od razu jego słowa. Będąc szczerym nie mam nawet tej świadomości, że to on mówi. Zdaje mi się po prostu, że to umysł płata mi figle. Niechybnie zwariowałam. Śmieje się histerycznie połykając spływające do gardła łzy. Nic nie mówię, bo nie chce rozmawiać sama ze sobą. To wariactwo, zabiłam przyjaciela. - Teraz nie masz zamiaru ze mną rozmawiać? - Spuszczam w dół spojrzenie zamglonych ślepi. Męskie bystre oczy patrzą na mnie cynicznie. Z jego rozoranego policzka spływa strumieniem pachnąca solą krew. Dotykam w szaleńczym amoku rany. Przesuwam dłoń na jego pierś jakby nie dowierzając, że wciąż oddycha. A gdy zapewnień zaczyna mi starczać, resztkami skumulowanej siły przyciągam go do siebie oddychając łapczywie jego zapachem. - Wygląda na to, że mam szczęście, naprawdę kiepski z ciebie strzelec Bambi. - Wybucha śmiechem podtykając mi pod nos szczelnie zapakowanego czekoladowego rogala. Niedowierzanie. To jedno z tych odczuć, które nachodzi mnie coraz częściej.
- Idiota. - Warczę niczym urażone zwierzę. On jednak wie, że to tylko gra i ma świadomość, że cieszę się niezmiernie z tego, że jestem takim wybitnym beztalenciem w dziedzinie strzelectwa dalekosiężnego. Zabijam tylko to, co mam tuż przed sobą. Odległość stanowi problem.
- I Ciebie miło jest mi widzieć. - Rozbraja mnie jego uśmiech, nie potrafię się wściekać dłużej niż kilkanaście sekund. Pomagam mu wstać, bo pomimo wszystko błędnik trochę mu szwankuje. Nie ma się czemu dziwić. Znając moje wybitne szczęście pewnie bym ogłuchła od tak bliskiego spotkania z kulą. Bogu dzięki, że wszędobylski pech nie przeszedł jeszcze nad jego osobą. Opiera ramię na moim barku, a ja łapię go wpół wyczuwając małą paczuszkę utkwioną w plecaku, którego wcześniej nie byłam wstanie zauważyć. Mój pytający wzrok odbija się od jego twarzy zwracając się w stronę pakunku.
- Gdzieś ty był? - Ustaliliśmy już dawno, że nocne eskapady nie powinny mieć miejsca, jeśli chcemy dotrwać do rana.
- Widziałaś swoją łydkę? - Odpowiada mi pytaniem na pytanie. Sama wzmianka o paskudnym ropniu wywołuje we mnie panikę. Co jeśli nie znajdziemy niczego, co zniweluje zapalenie na tyle wcześnie, by zakażenie nie dotarło do krwi i kości? Bez nogi na nic mu się nie przydam. Choć i w tym momencie z tą przydatnością jest kiepsko.
- Może i widziałam? - Buczę zajadle wpychając sobie w usta kraniec plastikowego opakowania słodkości. Ocieram z jego skroni zakrzepłą posokę. Nie wiem jeszcze, co postanowił, ale nie chce tego słuchać. Udaje, że wszystko mi jedno, że wcale, a wcale mnie to nie przeraża.
- Przestań to do cholery robić Liz. - Moje imię. Prawie już zapomniałam jak brzmi, gdy ktoś je wypowiada. Nie słyszałam go od czasu... Ciemne mroczki tańczą mi przed oczyma, gdy dostawiam rozpalone czoło do zimnej metalowej płyty przybitej do zniszczonych pomieszczeń. Ostatni raz wypowiedziała je Ari rzucając mi nóż, który być może uratowałby jej życie. Nie zdążyłam do niej dobiec, było ich zbyt wielu. Napływali masowo z każdej możliwej strony. Straciłam ją i straciłam też siebie.
- Co ja takiego robię Cam? Co ja Ci takiego robię? - Zawodzę ledwie dosłyszalnie. Chociaż znając jego usłyszałby mnie nawet wtedy, gdybym tylko poruszała ustami. Zapomniałam już ile lat pracował z głuchymi. Po prostu wiem, że to robił.
- Przestajesz wierzyć, a jeśli stracisz wiarę, przestaniesz walczyć. - Problem leży w tym, że ja nie walczyłam już od jakiegoś czasu. Wydawało mi się to iście bezsensownym posunięciem. Tak, miałam jakieś tam bezwarunkowe odruchy, które wyrywały się ze mnie w ostatecznej panice, ale koniec końców gnałam ku śmierci niczym ten samobójca.
- Spróbuj mnie zmusić. - On ma świadomość, że to jeszcze nie ten czas, w którym poddaje się łasce i niełasce Boga. Jestem wycieńczona, obolała i wewnętrznie roztrzaskana. Dopiero, co straciłam ostatniego żywego członka rodziny. Mam prawo być nieznośną i nieprzewidywalną. Przynajmniej nie siedzę w bezruchu i nie zawodzę wzywając imienia wszechmocnego. Nie staram się wszystkiego na siłę zrozumieć, nie pytam, dlaczego spotkało to nas, bo nie ma na to odpowiedzi. Stało się, a teraz usiłujemy wybudować na fundamentach wspomnień nową oazę.
- Rzucasz mi wyzwanie? - Niczego mu nie rzucam, chce po prostu, by nie wchodził na ścieżki, które prowadzą do rozdrapywania dopiero, co zabliźnionych ran.
- Jeśli tak to właśnie odbierasz? - Schodzimy na dół, choć dużo bardziej wolę świeże powietrze mroźnej nocy. Przynajmniej tam nie muszę masowo wdychać odoru rozkładających się w zakamarkach, małych, owłosionych ciał myszy. Przysiadam na dyktach uwalniając nogę z meczącego obuwia. Krew zabrudziła żółtą szmatę, którą starałam się zabezpieczyć ligninę i watę. Cholera. Klnę w duszy, bo wiem, jak paskudny widok mnie czeka, gdy tylko zdejmę uciskową opaskę. Zastanawia mnie, po jakim czasie wykrwawię się, jeśli odrąbie sobie nogę? Cameron krząta się po pomieszczeniu odkręcając ostatnią flaszkę burbonu. Zapełnia nim cały metalowy kubek i wtyka mi go w lodowatą dłoń. Upijam łyk, choć płyn nie smakuje mi, a co gorsza wykręca kiszki we wszystkie kierunki.
- W ośrodku nie mieli już morfiny. - Powtarzam za nim te słowa. Raz, drugi, trzeci. Zerkam na srebrzysty skalpel w jego dłoni. Na alkohol. Na czerwoną łydkę. Na kilka małych buteleczek, które rozkłada w pobliżu mojego uda. Związuje moje roztrzepane włosy tuż nad karkiem, a ja powolutku rozgryzam to wszystko. - Musisz to wszystko wypić, Bambi. - Paznokcie wbijają się w piasek jakbym chciała udowodnić sobie, że to tylko sen. Jeszcze się nie obudziłam. Koszmary wydają się takie realistyczne. - Do dna Skarbie. - Nie, to rzeczywistość. Szorstka dłoń podwija nogawkę moich szerokich spodni. Wyrywam się, choć mam zero szans na ucieczkę. Piszczę, więc jedynie przytulając usta do ramienia.
- Nie chce, nie potrzebuje tego Cameron. - Kłamstwo, jedno z wielu jakimi się sycę. Jeszcze tego poranka miałam do niego pretensje o wicie wokół mnie otoczki niedopowiedzeń i przekłamań, a teraz?
- ZAMKNIJ SIĘ! - Wrzeszczy na mnie, bo powoli chyba zaczyna mu brakować cierpliwości. I tak długo ze mną wytrzymał. Nie jestem ani mądra ani zbytnio rozgarnięta, jeśli chodzi o wojowanie. Jestem mała, a tym samym potrafię wcisnąć się w różne śmieszne miejsca, ale czy to jest taką niezbędną zaletą? Otwieram szeroko usta w pierwszym szoku. - Jeśli tego nie zrobimy teraz to... - Umrę, przecież wiem. Zdaje sobie z tego sprawę - Po prostu musimy to zrobić, uwierz mi. - Czy on się boi? Bo do tej pory wydał mi się tak daleki od lęku. Staliśmy po dwóch przeciwległych stronach barykady, ale to on był tym człowiekiem, który dodawał mi lekkiej pewności, co do tego, że znajdując w sobie chęć do przeprowadzenia wojny nie damy się tak szybko wyniszczyć. A teraz, co? Co on usiłował zrobić? Czy utrzymanie mnie na siłę na powierzchni nie było absurdem?
- Zabraniam Ci, słyszysz? ZABRANIAM! - Nawet nie staram się być cicho. Jest mi wszystko jedno, czy dobije mnie on, czy poćwiartuje mnie na części elementarne banda truposzy. W jednym i drugim przypadku mam nie wyjść z tego cało. - Po prostu mnie tu zostaw. - Dyszę. - Zostaw mnie tu i idź tam, gdzie iść masz. Nie zgadzam się na żadne operacje, na odcinanie kończyn, na robienie ze mnie dodatkowe balastu, masz przeżyć, ja nie muszę, nie chce i nie potrzebuje. Wybierz w końcu siebie Cameron, nie mnie, SIEBIE. - Mój głos brzmi niczym obcy, gdy przechodzę samą siebie w tym komediowym błaganiu go o zmianę decyzji. Zbliża się do mnie łapiąc mnie za ramiona. Jest dla mnie ważny, nie chce patrzeć na to, jak odchodzi, nie chce być tą, która będzie musiała go dobić. Wiem, to nie jest krew z krwi. Jesteśmy jednak rodziną. Uzmysłowiłam to sobie, gdy czekałam na niego na dachu salonu kosmetycznego obserwując okolicę. Modliłam się w duszy, by wrócił, bym mogła odetchnąć z ulgą. - Zostaw mnie tutaj Cameron i uciekaj. - Bolą mnie płuca, a pomieszczenie z lekkich zawirowań przechodzi w dziki taniec mojego niepowodzenia.
- Przepraszam Bambi, naprawdę Cię przepraszam. - Dolatuje do moich uszu jakby z oddali. Chce coś powiedzieć, a język staje kołkiem w ustach. Nogi mi wiotczeją i zataczam się w jego nadstawionych dłoniach niczym ten pijak, niczym ćpun i menel. Gorąco mi. Rozpala mnie ogień i nagle chłodzi mnie lód. Coś Ty mi zrobił Cameron, coś Ty mi zrobił. Powtarzam to niczym mantrę, gdy Poe oddaje mnie komuś obcemu. Wierzgam wściekle nogami starając się zrzucić z siebie niewidzialne pęta. Lina nie puszcza. Nie mogę jej zobaczyć, lecz czuje ją. - CO TY KURWA ODPIERDALASZ?!?! - Zmuszam się do otworzenia oczu. Blond czupryna przesuwa się nad moją twarzą zakładając mi ramiona za głowę. Przywiązuje je czymś zimnym do wystających ze ściany prętów.
- Nie chcesz tego oglądać, to wyjdź, nie mam czasu bawić się i z tobą. - Nie znam go. Nigdy go nie słyszałam. Moje przerażone ciało wykonuje ostatni manewr. Ciężar Camerona przytwierdza mnie do podłoża. Płuca resztką nagromadzonego tlenu wypierają z mojej piersi rozrywający ciszę jęk. Czuje się winna wszystkich tych niewykorzystanych momentów. - Przywiąż jej czymś nogi. - Tak ma się to zakończyć? Czy takiego końca oczekiwałam? Czy jeśli przestane się bronić ból będzie mniejszy? Nieruchomieje rozkrzyżowana na glebie widząc jak barczysty typ sięga po tytanową piłkę. Przepraszam w myślach tych wszystkich, których zawiodłam. Ares wychynąwszy się z kanalizacyjnego ujścia rzuca się w stronę mojego kata. Słyszę jedynie skowyt i ciche uderzenie w tylną ściankę działową. Mój jedyny obrońca, a ja chciałam go zostawić. Nie ma już nic i nie ma już mnie. Usta wysuszone na wiór pragną wody. Żyły naprężają się ściśnięte gumową taśmą. Coś wbija się do ich wnętrza wypuszczając jad. Uśmiecham się do siebie czując błogość. Śmierć tak jak i sny bywa ulgą...

poniedziałek, 28 maja 2012

[xxx] Last Man Standing

'I want to die as myself. 
Does that make any sense?'

Świat skończył się raptem trzy miesiące temu.
Oglądając wszystkie te interesujące przepowiednie końca jutra, miałam wrażenie, że po wielkim wybuchy nastąpi spokój. Tymczasem po kataklizmie było jeszcze gorzej niż w jego trakcie. Ziemia się zatrzęsła, obumarłe wulkany splunęły magmą na pobliskie miasteczka. Zwęglone zwłoki spiętrzyły się w okolicach mojej ulubionej polany. Wiesz? To śmieszne gapić się na śmierć bliskich i widzieć zaraz później jak wstają i pełzną ku tobie, sycząc coś niezrozumiałego. To chore, gdy musisz wbić im tasak w głowę, by ocalić samego siebie. Pamiętam jeszcze jak z grubą Sue śmiałyśmy się do rozpuku oceniając zdolności charakteryzatorów z LA. Gromadami o świcie wyłoniły się żywe trupy zawodząc 'mózg'.
Nie, moje potwory nie potrafiły mówić. Dzieliły się jednak na kilka kategorii. Były te minimalnie szkodliwe, które pociągając za sobą kończyny, przesuwały się zaledwie o milimetry, gdy ty uciekałeś kilka kilometrów dalej. Były te silniejsze, które nie różniłyby się niczym szczególnym od ciebie samego, gdyby nie płaty gnijącego, odpadającego mięcha. I były osobniki tak koszmarnie zmutowane, że tylko wielki cud mógł Cię uratować przed dołączeniem do ich gromady. Na szarym końcu tego groteskowego szeregu czaili się ci uśpieni. Dlaczego traktowałam ich, jako najgorsze zło z całej kopalni koszmarów? Będąc przekonanym, że ktoś wcześniej wykończył Twojego potencjalnego wroga, przestajesz być czujnym. Zbliżasz się, by odebrać broń, zapasy, odzież, środki pierwszej pomocy i nagle TRACH. Skurwysyństwo wbija żółte kły w Twoją dłoń.
Tak straciłam siostrę. W zasadzie powinnam była odejść pierwsza. Arizona biegała tak szybko jak Jordan, wspinała się bezbłędnie po drzewach, potrafiła wzniecić ogień suchą gałązką i znaleźć jedzenie tam, gdzie w praktyce nikt by go nie odnalazł. Tylko, że w miejskiej dżungli na nic to się nie zdawało. Ropień na wewnętrznej stronie jej dłoni sączył się śmierdzącym płynem przez trzy kolejne dni. Oszalała. Krzyczała tak głośno i tak żałośnie, że bezpieczne schronienie straciło swoje pierwotne atrybuty. Uderzała głową o metalowe zdobienie kominka. Nie mogłam jej dobić, nie potrafiłam i nie chciałam. Gdy już nie było ratunku zabrałam plecak pełen leków, kilka dodatkowych magazynków do broni ojca, wsunęłam marznące ciało w ciepłą bluzę, zabezpieczyłam wejście do mieszkania i uciekłam. Zostawiłam ją tam w klatce z kilkoma rozkładającymi się trupami. Nie jestem z tego dumna i nigdy nie będę, jeśli uda mi się to przeżyć.
Minął ostatni termin skanowania. Przypuszczam, że epidemia rozeszła się tak szybko, że nie ma kogo już zaszczepić. Wszyscy jesteśmy monitorowani. Dostajemy swoje indywidualne kody niczym w obozie koncentracyjnym, leczą nas tylko gdy jesteśmy w bazie, dokarmiają gdy nie mamy na tyle siły, by przetrwać w pojedynkę. Ile minęło od poprzedniego zrzutu świeżych środków? Patrzę, więc na wschód wypatrując kołującego helikoptera. Nic się nie dzieje. Względna cisza panuje wokół, choć w moim umyśle toczy się wojna. A gdyby tak strzelić sobie w łeb i niczego już nie czuć? Pies sąsiada układa się u moich stóp żebrząc o jedzenie. Niewiele mam. Zaledwie kilka konserw wyniesionych z piwnicy. Kilka sucharów. Odchylam wieczko pozwalając mu wsadzić pysk w mój obiad. Czosnkowe krakersy nie są tak tragiczne jakby mogłoby się wydawać. Na horyzoncie czerwona łuna rozprzestrzenia się ciasnym pierścieniem. Trudno mi ocenić czas. Oczy zlepiają się same żądając odpoczynku. Nie śpię od dosyć dawna. Nie potrafię. Boję się, że śmierć przebudzi mnie w środku nocy śliniąc się na mnie żółcią i toksyną. Głaszczę kundla po grzbiecie zawiązując mu na szyi zapętlony z kilku kabli sznur. Nie jest bezpiecznie w tej części dzielnicy. Nigdy nie było.
- Czekasz na rydwan księżniczko? - zajadła zaczepka zwraca moją uwagę, nie mam jednak problemu z rozpoznaniem tego typowego zachrypniętego głosu.
- Na Ciebie pajacu - rzucam w odpowiedzi podnosząc się z trudem z krawężnika. Cameron chwyta mnie za ramię i podrywa do pionu z taką łatwością jakby wybity bark wcale mu nie doskwierał.
- Zabiłem okna deskami, nikt jej nie skrzywdzi. - Gdyby tylko już nie była dostatecznie bardzo skrzywdzoną.
- Dziękuje. - Kiwam gwałtownie głową mając nadzieję, że narzeczony mojej siostry nie jest wstanie dostrzec pojedynczej kropli łzy, która wyrwała się spod firanki rzęs.
Świat skończył się trzy miesiące temu, a ja wciąż żyje - tylko czy to życie jest warte swojej nazwy? Coraz bardziej w to wątpię.

sobota, 5 maja 2012

Bohaterowie

Welcome to the Dead City

Liczy się tylko dzień dzisiejszy. Liczy się bycie tutaj. Ktoś powiedział mi kiedyś, że życie jest jedynie snem, a gdy umieramy, budzimy się z niego. Ale nie wierz w to. Liczy się tylko twoje życie, twoja rodzina, twoja przyszłość. Nie oddawaj ani jednej minuty, nikomu.
Graham Masterton - Strach

Elizabeth 'Bambi' Wildfire 
13-09-1990 Seattle, Waszyngton 
Ocalała S5-599
Kod skanowania 330417291599

Cameron Vincent Poe 
11-03-1984 Portland, Oregon
Ocalały P4-494
Kod skanowania  331845739494

Joy
Data urodzenia nieznana.
Seattle, Waszyngton 
Kod Skanowania Niezidentyfikowany